Ukraść centymetry | "Trzy kroki od siebie"

Tekst zawiera niewielką ilość spoilerów

Trzy kroki od siebie... Film, który sprawił, iż pomimo decyzji o zakończeniu mojej recenzenckiej przygody postanowiłam przywrócić bloga do życia choć na ten jeden wpis. (Lub może dwa... Zapewne napiszę też notkę w języku angielskim).

Obraz opowiada historię Stelli i Willa, nastolatków cierpiących na mukowiscydozę. Dla własnego bezpieczeństwa muszą oni zachowywać dystans 180 centymetrów, co wraz z rodzącym się między nimi uczuciem staje się coraz trudniejsze. Stella, pomimo potrzeby kontroli i stosowania się do zasad leczenia postanawia skrócić dzielącą ich odległość o jedną stopę.

W ostatnim czasie motyw choroby stał się niejako popularny - zwłaszcza w literaturze młodzieżowej. Prawdopodobnie idea fabuły może przywodzić na myśl choćby Gwiazd naszych wina Johna Greena i powstałą na jej podstawie adaptację filmową, choć przyznam, że po obejrzeniu Trzech kroków od siebie jestem jeszcze miej skłonna do podobnego porównania niż byłam przed seansem.


Nie lubię utworów młodzieżowych, co zaznaczałam tu wielokrotnie, ale Trzy kroki od siebie zdecydowanie mnie ujęło. Podczas seansu ani razu nie analizowałam scen pod kątem ich naiwności, co więcej przedstawiona historia mnie poruszyła. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się płakać kilka razy podczas jednego filmu. 

Miało na to wpływ głównie przesłanie historii i refleksja jaką przywoływała - to czy doceniamy obecność drugiej osoby, fakt, że jest przy nas, możemy z nią porozmawiać, dotknąć. Scena, w której Will nie mógł objąć Stelli, mimo, iż tego potrzebowała była bardzo frustrująca. Na codzień nikt nie zastanawia się w jakiej odległości usiąść, by nie stanowić zagrożenia dla osoby, którą kocha. Łapie ją za rękę, zamiast cofać się, by jej nie zarazić. Ale bez zakazu, bariery, która to uniemożliwia, wszystko wydaje się naturalne i oczywiste. A nie jest. Przecież nie tylko choroba może nam to odebrać.

Odrywając się od tematu fabuły - choć robię to niechętnie - bardzo podobał mi się dobór obsady. Zarówno kreacja Cole'a Sprouse'a, jak i Haley Lu Richardson sprawdziły się idealnie. Podanto jestem fanką gry głosem Cole'a - dodawała Willowi ekspresji, mimo iż na początku filmu bohater prezentował niechęć do wszsystkiego co go otacza. Także Moises Arias, jako Poe, przyjaciel Stelli, a później i Willa, zasługuje na uznanie. Postać była zabawna, ale nieprzerysowana, a przy niektórych scenach zła gra aktorska mogłaby to sprawić.

Soundtrack był delikatny, niepatetyczny, choć przyznaję, iż tak supiłam się na historii, że aby do niego nawiązać musiałam odsłuchać go przed napisaniem recenzji. 

Podsumowując... Polecam. Polecam. Polecam. Może film Wam się nie spodoba i uznacie mnie za sentymentalną, ale może po seansie też będziecie musieli przejść się na spacer, by uporządkować myśli.  

Komentarze

Popularne posty